Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rody nadwarciańskie: Z Rakowa na granicy z ZSRR, poprzez Sudan, do Sieradza ZDJĘCIA

Dariusz Piekarczyk
Dariusz Piekarczyk
Rody nadwarciańskie: Z Rakowa na granicy z ZSRR, poprzez Sudan, do Sieradza
Rody nadwarciańskie: Z Rakowa na granicy z ZSRR, poprzez Sudan, do Sieradza Archiwum rodziny Bohdanowiczów
- Mam wyrzuty sumienia, ta sprawa nie daje mi spokoju - rozpoczyna swoja opowieść urodzony w roku 1941 Waldemar Bohdanowicz. - W moim domu rodzinnym relikwią był płócienny woreczek z ziemią, z ziemią ze świata, którego nie ma, z ziemią z Rakowa. Wypisz wymaluj, niczym w filmie "Sami swoi". Mama prosiła przed śmiercią, żeby woreczek włożyć jej do trumny. Ale ja tego nie dopilnowałem. Kiedy zmarła nie mogłem znaleźć woreczka, za nic w świecie. Znalazłem, ale grubo po jej śmierci. Woreczek już się rozpadł. Ziemię przesypałem do tego oto glinianego dzbaneczka, dzbaneczka z Rakowa. Dołożyłem jeszcze ziemię z cmentarza w Rakowie, bo byłem tam po wojnie. Ziemię rozsypię na grobie mamy, która pochowana jest w Łodzi

Historia rodziny Bohdanowiczów, aż do wybuchu II wojny światowej, wymieszana jest z rodziną Bogdanowiczów. Swoje korzenie ma na dawnych Kresach Rzeczypospolitej, a ściślej w miasteczku Raków leżącym obecnie na terenie Białorusi, zaś od roku 1921 do 17 września 1939 w II Rzeczypospolitej (od roku 1927 województwo wileńskie, wcześniej nowogródzkie). Niecały kilometr od miasteczka przebiegła granica ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich. Raków, wchodzący w skład województwa wileńskiego, był siedzibą gminy. Liczył około trzy i pół tysiąca mieszkańców. Z Rakowa do Mińska, obecnie stolicy Białorusi jest około 38 kilometrów. Jaki był przedwojenny Raków?

- To było miasteczko szpiegów, przemytników i awanturników - wyjaśnia Waldemar Bohdanowicz. - Przez granicę przewożono nielegalnie co tylko się dało. W miasteczku było ponad 130 sklepów, ponad 90 restauracji i nawet cztery domy publiczne. Miasteczko, jego atmosferę, opisał Sergiusz Piasecki w "Kochanku Wielkiej Niedźwiedzicy". Wrócę jeszcze do wątku szpiegowskiego. Bolszewicy prowadzili szeroką działalność propogandową. Polska policja nie była w stanie skutecznie jej się przeciwstawić, tak jak przemytowi. Utworzono nawet straż obywatelską, która potem została zastąpiona przez Korpus Ochrony Pogranicza, który powołano do życia w roku 1924. W pobliskim Iwieńcu stacjonowało dowództwo batalionu KOP, w skład którego wchodziła, między innymi, druga kompania graniczna Raków i dwie strażnice Kuczkuny oraz Pomorszczyzna. Opowiem o jednym z akcji, a opowieść zasłyszałem od rodziców. Pewnego razu Rosjanie poinformowali naszą strażnicę, że po ich stronie zmarł Polak i pragnie być pochowany na cmentarzu w Rakowie. Polacy wydali zgodę. W pochówku uczestniczył ksiądz z Rakowa. Tymczasem po dwóch dniach na cmentarzu pojawiło się nocą czterech mężczyzn, którzy grób rozkopali. Trumnę załadowali na furmankę. Daleko nie ujechali. Zostali schwytani. W trumnie zamiast nieboszczyka były fałszywe dokumenty, pieniądze, trzy pistolety i literatura antypolska. W czasie jednego z takich polowań mój stryj Julian został ranny w nogę. Takie to było pogranicze międzywojenne, gorące, niebezpieczne. Wszystko skończyło się wraz z wejściem Rosjan.

Wróćmy jednak do początków rodu Bohdanowiczów, który zapisał się potem znacząco w historii województwa łódzkiego i ziemi sieradzkiej.

- Tak naprawdę przodków zidentyfikować mogę od początku XIX wieku - kontynuuje opowieść Waldemar Bohdanowicz. - Najstarszym o którym wiadomo był mój prapradziadek Benedykt urodzony około 1810 roku. Miał trzech synów, Tomasza, Wincentego i Antoniego. Nie wiadomo nic o jego żonie. Jego syn Tomasz poślubił za to Agnieszkę Dziemidowicz. Oni byli niezwykle majętni. Mieli w Mińsku, na Rynku, dwie kamienice. Obie zachowały się po dziś dzień. Tomasz prowadził interesy z rodziną Wańkowiczów, która wydała na świat znakomitego pisarza Melchiora, a miała jak mawiał połowę miasta Mińska. Po rewolucji bolszewickiej prawie wszystko stracili, prawie, bo uratowali trochę złotych carskich imperiałów, zwanych potocznie świnkami i resztki stadniny koni. Tomasz miał pseudonim Bocian, to dlatego, że po wydarzeniach w Mińsku wrócił do rakowa, niczym bocian do swego gniazda.Jeden z jego synów Melchior oddał konie Legionom i sam się zaciągnął do 10. Pułku Ułanów. Poległ jednak 1 lutego 1921 roku pod Wilnem. Najmłodszy syn Agnieszki i Tomasza, z pięciorga dzieci, Tomasz też był ułanem 10. Pułku. I on poległ, ale 18 lipca 1920 roku pod Baranowiczami. Przejdźmy do pradziadka Andrzeja. On poślubił Magdalenę Janczewską. Mieli dziewięcioro dzieci. Za pradziadek Wincenty poślubił Joannę Kosowicz. Mieli dziewięcioro dzieci, w tym Józefa, który przyszedł na świat w roku 1871 i poślubił moją babcie Stefanię Janczewską. Józef był znakomitym krawcem. Fachu wyuczył się w armii carskiej. Potem nauczył sztuki szycia syna Edwarda,który był najlepszym krawcem w rejonie Rakowa. Małżeństwo Bogdanowiczów miało sześcioro dzieci w tym moją mamę Bronisławę urodzoną 25 listopada 1911 roku. Ona wyszła za mąż za Józefa Bohdanowicza, czyli mojego ojca, który na świat przyszedł w roku 1912.

Droga rodziny Bohdanowiczów do nowej Polski rozpoczęła się, tak naprawdę, wczesną jesienią roku 1939. Bohdanowiczowie mieszkali wówczas nie w Rakowie, lecz większej Wołożynie. Mieli wówczas sklep z, jakbyśmy to dziś powiedzieli, artykułami gospodarstwa domowego. Sklep otworzyli dzięki kredytowi, który poręczył im tamtejszy proboszcz.

- Pamiętam, mama opowiadała, że było to już po 1 września 1939 roku - kontynuuje swoją opowieść pan Waldemar. - Do sklepu wszedł polski oficer w nienagannie skrojonym mundurze i poprosił najdroższą zabawkę jaka była w sprzedaży. Była do kolejka elektryczna. Zabawkę kupował dziecku, bo jak mówił, czuł że z wojny nie wróci. Po 17 września, kiedy już weszli Rosjanie, rodzice wrócili do Rakowa. Ojciec zajął się handlem. Często jeździł do Mińska. 2 czerwca 1941 roku przyszedłem na świat. Rodzice postanowili nadać mi imię Waldemar, ale ksiądz powiedział, że nie. - Nie ma świętego Waldemara, a w dodatku to imię barbarzyńskie i niemieckie - argumentował. - Syn będzie ochrzczony po Bożemu, imieniem jednego z dziadków Antoniego lub Józefa. To niech będzie Antoni odpowiedział ojciec. Za to z sowieckiego urzędu, czyli Rejkomu, mama wyszła zadowolona. W dokumencie wpisano mi imiona Waldemar Antoni. I tak oto zostałem, chcąc nie chcąc, obywatelem Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Dokumentu nie podbito jednak okrągłą pieczęcią, bo ta gdzieś się zagubiła. Za to trzy tygodnie po moich narodzinach weszli do Rakowa Niemcy. Mieszkańcy miasteczka przyjmowali ich chlebem i solą. Zdziwiony pan? Oni mieli już za sobą bolszewickie prześladowania. Niemieckich jeszcze nie znali, a mieli poznać. Zimą roku 1942 Niemcy zapędzili do bożnicy Żydów i tam ich spalili. Mama, ilekroć opowiadała o tych wydarzeniach. zawsze płakała.

Po wejściu Niemców Bohdanowiczowie jakiś czas mieszkali jeszcze w Rakowie. Pewnego dnia zawitał do nich stryj Witold, który mieszkał wtedy w Wilnie, i zaproponował przeprowadzkę do miasta. Bohdanowiczowie nie zastanawiali się długo. Handel, którym trudnił się ojciec pana Waldemara, stał się niemożliwy. W Wilnie zaś miało być łatwiej. Łatwiej nie było. Bohdanowiczowie aż czterokrotnie zmuszeni byli zmieniać mieszkanie. Mieszkali między innymi w kamienicy przy Zaułku Literackim 7. Pod "Piątką"mieszkał niegdyś Adam Mickiewicz. Tutaj też przez kilka miesięcy poeta Czesław Miłosz wynajmował pokój. Wileński etap życia rodziny Bohdanowiczów zakończył się w styczniu 1945 roku. Było to już kilka miesięcy po okrzepnięciu władzy sowieckiej w tym pięknym mieście. Przypomnijmy bowiem, że oddziały niemieckie wyparto ostatecznie z Wilna 13 lipca 1944. Miasto zdobyły oddziały Armii Krajowej, pod dowództwem ppłk Aleksandra Krzyżanowskiego, które współdziałały z jednostkami Armii Czerwonej. Operacja miała kryptonim "Ostra Brama". Po zakończeniu akcji Rosjanie aresztowali większość żołnierzy AK. Wielu trafiło do łagrów. Tragiczny los spotkał także ppłk Aleksandra Krzyżanowskiego, który także został aresztowany. Trafił do obozów NKWD. Z jednego z nich uciekł. Został jednak schwytany i 29 września 1951 roku zmarł w więziennym szpitalu. Pochowano go w tajemnicy. Ekshumowano go w 1957 roku i pochowano na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie. Nie doczekał polskiego Wilna... . - Z Majdanka wyruszyliśmy do Koluszek, a potem do Łodzi - mówi Waldemar Bohdanowicz. - Na Dworcu Fabrycznym były malowanki Myszki Miki i Kaczora Donalda.

Waldemar Bohdanowicz często marzył o tej wizycie, bywało "widywał"pod powiekami obrazy przedwojennego Rakowa, gdzie 2 czerwca 1941 roku przyszedł na świat. Opuścił wraz z rodzicami miasteczko, leżące w czasach II Rzeczpospolitej tuż przy granicy z ZSRR, w drugiej połowie roku 1942. Tak naprawdę Rakowa nie znał i nie widział, bo przecież miał niewiele ponad rok, kiedy stamtąd wyjechał. Raków "żył" jednak w nim, żył dzięki opowieściom rodziców tęskniących za ziemią utraconą, ukochaną, bo wiążącą się z najpiękniejszymi latami życia. Po pewnym czasie także i on zaczął za swoim Rakowem tęsknić. I tak oto, 50 lat po wyjeździe znalazł się w swojej Kresowej Atlantydzie, byl w Rakowie. - Wszedłem na cmentarz, nieźle nawet zachowany, szedłem między grobami i pasłem oczy. Janczewscy, Bogdanowicze, Bohdanowicze, Druccy-Lubeccy - napisy na nagrobkach. Boże, toż to przedstawiciele znakomitych rodów zamieszkujących przedwojenny Raków. Doszedłem do groby dziadka i nogi zaczęły zapadać się pod ziemię. Nie mogłem się ruszyć, nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Puściły emocje. Takie było moje przywitanie, po pół wieku, z utraconą Ojczyzną. Z grobu dziadka zabrałem garść ziemi, którą potem zmieszałem z ziemią zabraną w roku 1942 przez moją mamę.

Gwizdnęła przeciągle lokomotywa, buchnęła biała para, szarpnęło, raz drugi, ludzie siedzący na stołkach pospadali. Pociąg powoli ruszył, ruszył na zachód z wileńskiej stacji Pośpieszka. Był styczeń roku 1945 i właśnie wyjeżdżał pierwszy transport repatriantów z Wilna, hen za Wisłę. Nikt nie znał stacji końcowej.

- To przedziwny był transport - wspomina Waldemar Bohdanowicz, który jechał w ... węglarce. - Miejsca w normalnym wagonie dla nas zabrakło. Więcej szczęścia miał stryj Witold z córką. Dla nich miejsce w takim wagonie się znalazło. A nasza rodzina, czyli moja starsza siostra Alicja, ja mający wtedy trochę więcej niż trzy lata oraz mama Bronisława i ojciec Józef zaczęliśmy podróż do nowego życia w odkrytej węglarce. Na środku stała koza, która trochę ciepła dawała. Przez tą kozę o mały włos nie doszło do tragedii. Mama, drzemiąc na jakimś tobołku zsunęła się, upadła na kozę i zaczęła się palić. Na szczęście ogień na niej ugaszono. Ja zaś zachorowałem. Miałem ponad 40 stopni gorączki. Mama zaczęła się żarliwie modlić do Matki Boskiej Ostrobramskiej i nastąpił cud. Ozdrowiałem. Pociąg zaś, niczym w "Samych swoich" jechał i jechał Maszynista co i rusz się zatrzymywał obwieszczając, że dalej to on, za nic w świecie, nie pojedzie. A więc składka. Rodzice wysupłali złote rublówki. Pociąg znowu jechał. Po jakichś dwóch miesiącach dotarł do Lublina.Tam trafiliśmy do obozowych braków na Majdanku. Były to baraki po więźniach. Takie było przywitanie z powojenną Polską.

Swoje miejsce w powojennej Polsce znaleźli Bohdanowiczowie znaleźli w Łodzi i byłą to dla nich "Ziemia obiecana" choć mama jakoś nie mogła się tam odnaleźć. - Mnie było jakoś łatwiej - mówi Waldemar Bohdanowicz. - Poszedłem do szkoły, wsiąknąłem w Łódź, choć egzamin do Związku Młodzieży Polskiej oblałem. Nie potrafiłem odpowiedzieć na pytania dlaczego chusta jest czerwona i ma trzy rogi. Ale i tak mnie zapisali, automatem, bo zapisywali wszystkich. Niepisane było mi być w ZMP, bo kiedy w październiku 1956 roku poszedłem na wiec i przemawiała Michalina Tatarkówna-Majkowska, wtedy 1 sekretarz KW PZPR w Łodzi, i krzyczałem nawet "rząd do PGR-u", to pani profesor zapytała mnie i moich kolegów co nas na wiec antypaństwowy zaniosło. Wcześniej zachęcała nas byśmy tam poszli. Na znak protestu podarliśmy legitymacje ZMP. Po maturze poszedłem na studia, na geografię, bo była i jest moją miłością. Studiowałem w Łodzi i Warszawie. W roku 1964 zorganizowałem nawet pierwszą akademicką wyprawę afrykańską. Sam nie pojechałem. Honorowo zrezygnowałem, bo byłem szefem koła naukowego geografów. Za to rok wcześniej, podczas pielgrzymki akademickiej do Częstochowy, poznałem swoją żonę Alicję. Pobraliśmy się trzy lata później. Z czasu studiów zapamiętałem wizytę w liceum w Warszawie. To było liceum, w którym uczyły się dzieci notabli partyjnych. Studenci czasem prowadzili lekcje. Podczas jednej z takich lekcji uczennica zapytała mnie, gdzie leży Katyń. Ja, że obok Smoleńska. Ona wtedy, to niech pan powie jak to było z polskimi oficerami. Ja na to, że od tego jest profesor historii. Klasa ryknęła śmiechem. Wie pan dlaczego? Historii uczył ich pierwszy sekretarz Podstawowej Organizacji Partyjnej. I co on miał mówić o Katyniu? Po ukończeniu studiów poszedłem do pracy. Pierwsza praca to Textilimpex-Textilimport. To firma zajmująca się, między innymi, importem bawełny. Moja pierwsza podróż handlowa to Grecja. Siedziałem tam bodajże miesiąc, bo były trudności z zakupem surowca. Zwiedzałem Ateny, napisałem nawet artykuł o Grecji do "Poznaj Świat".
Lata 1972-1976 to czas spędzony przez rodzinie Bohdanowiczów w Sudanie.

- Mieszkaliśmy w ambasadzie w Chartumie. Tam też na świat przyszła córka Magda, choć jako miejsce urodzenia ma wpisane Warszawa-Śródmieście. Takie to były czasy. Jej matką chrzestną jest włoska zakonnica. Przez córkę to mam nawet teczkę w w KGB w Moskwie. Tak, już mówię jak to było. Córka zachorowała. Był nakaz aby leczyć się u lekarza przy ambasadzie radzieckiej. I rzeczywiście Rosjanka o nazwisku Kułagina wyleczyła Magdę. Zaprosiliśmy ją z mężem do nas, do domu. Potem okazało się, oni musieli pisać raport po takiej wizycie i opisali, że w domu jest krzyż, biblia dla dzieci. Rosjanie byli tam bez dzieci, które na czas ich pobytu za granicą były w specjalnym ośrodku na Krymie. W Chartumie też opiekowałem się ekipą telewizyjną, która kręciła w "Pustyni i w puszczy". Po pokazie filmu członkowie rządu w Sudanie uznali, że to obraz antyrasistowski. Ile ja się naprzekonywałem, że tak nie jest, ale moje wyjaśnienia trafiły do nich. Jeden z członków rządu mógł mi jednak. Kiedy zmarł teść postanowiliśmy jechać na pogrzeb do Góry Kalwarii, ale jak tu jechać. Wtedy ów Sudańczyk napisał coś tam na kawałku gazety, przybił pieczęć i to był taki list żelazny. Żołnierze na lotnisku, kiedy to widzieli stali na baczność.

Po powrocie z Afryki Waldemar Bohdanowicz wrócił do Textilimpexu. Zaangażował się w działalność związkową. Został wiceprzewodniczącym, potem przewodniczącym i w końcu sekretarzem Rady Krajowej Pracowników Handlu.

- Kiedy przyszedł czas stanu wojennego nie zostałem internowany - kontynuuje swoją opowieść. - Nie zostałem, bo dopadł mnie akurat zawał serca. Trafiłem do szpitala.

Po powrocie ze szpitala praca w filmie polonijnej, gdzie szefową szwalni była Hanna Zdanowska, obecna prezydent Łodzi.

- W końcu przyszedł 1 września 1989 roku - opowiada dalej Waldemar Bohdanowicz. - Byłem na rozpoczęciu roku szkolnego. Podszedł do mnie Piotr Kochanowski, przewodniczący Solidarności Rolników Indywidualnych i zapytał, czy nie wystartowałbym w wyborach na prezydenta Łodzi. Ja wcześniej nie miałem do czynienia z Urzędem Miasta. Wtedy miałem zresztą dobrze płatną pracę w niemieckim koncernie. Pojechałem do mamy poradzić się i ona mówi, a dlaczego nie mógłbyś być prezydentem Łodzi. No i się zaczęło. Wygrałem wybory w pierwszej turze, ale zabrakło mi głosów do wymaganych 2/3. Powiedziałem wtedy, że więcej startował w wyborach nie będę. ale około 90, na 200 radnych, zwróciło się do premiera Tadeusza Mazowieckiego z poparciem dla mnie. I pewnego dnia premier do mnie zadzwonił. Zmieniłem zdanie. Wystartowałem w drugiej turze wyborów. 6 października 1989 roku wygrałem wybory przytłaczającą ilością głosów. Jakaż to była wtedy sensacja. Byłem pierwszym w obozie socjalistycznym. Wie pan jaka była moja pierwsza decyzja? Poprosiłem 1 sekretarza przy Prezydium Rady Narodowej, żeby wyniósł z gabinetu popiersie Lenina. Pierwszego dnia urzędowania pomyślałem sobie, ludzie wybrali i ludzie odwołają. Odwołali pod koniec stycznia 1994 roku za rządów Waldemara Pawlaka. Co ciekawe, szef rządu dał mi wcześniej nagrodę za wzorową pracę. Dodam, że od 27 maja 1990 roku byłem już wojewodą łódzkim. W czasie urzędowania przeżyłem sześć rządów, odwołał mnie siódmy. Byłem także Senatorem 2 kadencji - z ramienia Zjednoczenia Chrześcijańsko Narodowego.

Sieradzki etap życia zaczyna się w roku 2006 i trwa do dziś. Zresztą Waldemar Bohdanowicz mówi, że darzy Sieradz prawdziwą miłością. - Byłem wówczas pełnomocnikiem warszawskiego prowincjała ojców jezuitów do spraw remontu kościoła w Łodzi. Któregoś dnia zawitała delegacja z sieradzkiego klasztoru sióstr urszulanek na czele z przełożoną Anną Kulik. Siostry zapytały czy nie mógłbym pomóc w remoncie klasztoru. Mówię, czemu nie. I tak nasza współpraca się zaczęła. One uważają mnie za brata Waldemara. Na dobre zamieszkałem w Sieradzu 12 czerwca 2009 roku. Tu jest teraz moje miejsce. Całkiem niedawno jeden z wysoko postawionych urzędników przedstawiając mnie powiedział, to były wojewoda i senator, który pozostał sobą... .

Tekst powstał w roku 2014 i publikowany był w tygodniku "Nad Wartą", w cyklu "Rody nadwarciańskie".

od 12 lat
Wideo

echodnia.eu Świętokrzyskie tulipany

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na sieradz.naszemiasto.pl Nasze Miasto