Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rody nadwarciańskie. Turowiczowie - ich aptekę w Rynku znali wszyscy sieradzanie ZDJĘCIA

Dariusz Piekarczyk
Dariusz Piekarczyk
Turowiczowie
Turowiczowie Archiwum Ity Turowicz
Mała, może 10-letnia dziewczynka, z nosem przyciśniętym do okiennej szyby. Patrzy, próbując przebić się przez, spływające po drugiej stronie szyby krople deszczu. Patrzy na sieradzki, późnojesienny wymarły Rynek...

- Lubiłam widok z naszego okna, okna na pierwszym piętrze kamienicy Rynek 17 - wspomina Ita Turowicz. Tak, to z tych, Turowiczów, którzy leczyli wiele pokoleń sieradzan i mieszkańców nadwarciańskich wiosek. - Tamtego świata nie ma, w sny odchodzi... .

Pani Ita cały czas jakby jest jeszcze w tamtym świecie. To kobieta, o której można powiedzieć, że jest damą - maniery, zasady, wyniesione z dobrego domu zostają wszak w człowieku do końca. Z lubością, ważąc słowa, kontynuuje swoją opowieść.

- Turowiczowie nie są tak rodziną z korzeniami od wiek wieków sieradzkimi - mówi.- Ale myśmy wrośli w to miasto, ono nas wciągnęło. To nasze miasto. Rodzice przybyli tu we wrześniu w roku 1938. Byli wtedy już trzy lata po ślubie.Prawdę mówiąc mamie, Sieradz początkowo do gustu nie przypadł. I może nawet trudno się dziwić. Małe miasteczko, dżdżysta jesień. Jeśli już jesteśmy przy mamie Wandzie, powiem że o na z domu jest Taras. Jej rodzina wywodzi się z Podlasia, a ściśle mówiąc z Janowa Podlaskiego. Rodzina ojca z ziemi suwalskiej - z Sejn. Ciekawe mieli doświadczenia życiowe. Obaj dziadkowie byli urzędnikami carskimi. Michał Turowicz pracował w magistracie w Suwałkach, zaś Eustachy Taras w urzędzie skarbowym w Siedlcach. Kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa urzędników, wraz z rodzinami, ewakuowano w głąb Rosji. Rodzina Turowiczów, wraz z moim tatą Stefanem, wylądowała w Riazaniu. Tarasowie, a więc i moja mama Wanda, mająca wtedy cztery lata, trafili do Smoleńska. Po wybuchu rewolucji bolszewickiej Turowiczowie wrócili do Suwałk. W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia dziadek Michał zmarł. Zmogła go szalejąca wtedy epidemia hiszpanki. Babcia Adela pozostała sama z szóstką dzieci. Krótko jednak z nimi była - zmarła w Wielkanoc 1919. Co z dziećmi? Najstarszy Wacław podjął pracę w starostwie. Stefan zatrudnił się w aptece w Augustowie należącej do przyjaciela jego ojca Stanisława Stankiewicza. Pozostałe dzieci wylądowały w ochronce. Tak oto rozpadła się rodzina Turowczów. Wróćmy na moment do Stanisława Stankiewicza. To w życiu mojego ojca, może dlatego że szybko stracił swego tatę, była znacząca postać. Stanisław Stankiewicz w tamtejszym środowisku znany i ceniony działacz społeczny. Co z rodziną Tarasów?

Dajmy odsapnąć pani Icie. Dziadek Eustachy zmarł w14 września 1916 w Smoleńsku. Zmarł na nieleczoną niewydolność nerek. Jego żona Melania dożyła 91 lat, lecz mąż zawsze towarzyszył jej ziemskiej drodze. "Gdyby dziadek żył, jak on by was kochał" - zwykła często powtarzać. Tak przynajmniej mówi pani Ita. Otóż Tarasowie wrócili do odrodzonej Ojczyzny gdzieś około roku 1920. Wanda mama pani Ity, trafiła potem do słynnej, dystyngowanej szkoły dla panien prowadzonej przez Jadwigę Zamoyską. Szkoła była w Zakopanem.

- To może powiem coś o ojcu - wchodzi w słowo pani Ita. - Proszę sobie wyobrazić, że przez pewien czas ojciec był nawet Litwinem, tak, tak, to nie pomyłka. Ale po kolei. W listopadzie roku 1918 Niemcy, wycofując się z ziemi suwalskiej, przekazali ją administracji litewskiej. I w dokumencie z tego czasu, który się zachował, mamy że tato ma litewską przynależność państwową. Ojciec był wielkim patriotą i kiedy nastał czas próby w roku 1920 poszedł w harcerskim mundurku, wraz z bratem Wackiem i kolegami, broń Ojczyzny przez nawałą bolszewicką. Trafił do 201 pułku piechoty, zwanego warszawskim. To była jednostka do której kwiat młodzieży się zaciągnął. Podczas jednej z potyczek ojciec został ranny. Wylądował w obozie jenieckim w Wierchoturju za Uralem koło dzisiejszego Jekaterynburga. W połowie roku 1921 ojciec wyszedł z niewoli. Jak wspominał, po przekroczeniu polskiej granicy wynędzniali jeńcy z płaczem padali na kolana i całowali ojczystą ziemię. Proszę sobie wyobrazić, że kiedy w lipcu 1921 roku wrócił do augustowskiej apteki pana Stankiewicza, ten wręczył mu całoroczne pobory mówiąc "drogi chłopcze, przelewałeś krew za Ojczyznę, a to więcej niż, byś pracował". Bez komentarza, prawda?

Czas na herbatę, prawda pani Ito?

- Może jeszcze nie - dopowiem o ojcu. Wojskową służbę zasadniczą odbył w Grodnie. Potem zaczął studiować farmację na Uniwersytecie Warszawskim, pracując jednocześnie w aptece u zbiegu ulic Puławskiej i Wiktorskiej. Tam też zbiegły się jego losy z uroczą farmaceutką Wandą Taras. Rodzice pobrali się w warszawskim kościele świętego Aleksandra na Placu Trzech Krzyży. Kościół został potem barbarzyńsko zniszczony w Powstaniu Warszawskim przez Niemców. I taka oto pani z Warszawy wylądowała w Sieradzu, z którym związała się na wieku - tu spoczywa, na Starym Cmentarzu. Jak było z przybyciem ojca do naszego miasta? Kolega ze studiów Tadeusz Pawłowski, aptekarz sieradzki, powiedział ojcu, że po drugiej stronie Rynku jest do kupienia apteka od pana Ryszarda Jakimowicza, który wybiera się na emeryturę. Kiedy ojciec wszedł to Apteki Staromiejskiej oniemiał. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Apteka była niemal taka sama jak ta w Augustowie. Czy można było więc nie pozostać w Sieradzu? Nie! Miłości od pierwszego wejrzenia się nie odrzuca.

W ostatnich dniach sierpnia Wanda i Stefan Turowiczowie przybyli więc z wielkiej Warszawy do małego, cichego, prowincjonalnego Sieradza.

Pani Ita Turowicz wodzi wzrokiem po niewielkim pokoiku w bloku przy Krakowskim Przedmieściu w Sieradzu. Zamyśla się, szuka w pamięci dni minionych, przywołuje czas, który w sny odszedł...

- Wojna szła, nadchodziła - kontynuuje swoją opowieść pani Ita. - Tato zmobilizowany został w połowie sierpnia 1939 roku. Trafił do Głównego Punktu Opatrunkowego 10. Dywizji Piechoty Armii Łódź. Doszedł do Siedlec. Stamtąd, po rozformowaniu jednostki w której służył, wrócił pieszo, an przełomie września i października, do Sieradza wraz z panem Józefem Łazuchiewiczem. Znoszone buty i orzełek z czapki wojskowej ojca, to do dziś relikwie w naszym domu. Mama wytrzymała w Sieradzu do 3 września. Tego dnia wsiadła na furmankę wynajętą przez Ryszarda Jakimowicza, poprzedniego właściciela apteki. Dotarła do Uniejowa. I tam miało miejsce wydarzenie, które miało wpływ nie tylko na na jej wrześniową tułaczkę, ale i na nasze dalsze losy, ale po kolei. W Uniejowie coś pociągnęło ją do kościoła. Zrezygnowana, umęczona kobieta weszła do świątyni i zaczęła się modlić. W końcu jakby z wyrzutem mówi do Boga "modlę się tyle, tyle i nadal nie wiem co robić - jechać dalej, do Warszawy, czy wracać do Sieradza". Zrezygnowana wyszła z kościoła wprost na furmankę, którą powoził młody Żyd. Dokąd pan jedzie - zapytała? Do Łodzi - odpowiedział. Mama zapytała, czy może wsiąść. Pozwolił.Dojechała spokojnie do Łodzi, a nocą nad Uniejowem rozpętało się piekło. Po tygodniu mama wróciła do Sieradza nawet nie draśnięta. Przez wiele lat odwiedzaliśmy potem kościół w Uniejowie.
W aptece, która ze Staromiejskiej stała się Altstadt Apotheke, tymczasem nowe porządki. Zarządcą został pochodzący z Finlandii Niemiec Walfried Freudenfeld. Stefan Turowicz, po powrocie z wojennej poniewierki, został receptariuszem w swojej niegdyś aptece. - Wracając do zarządcy, to nie był zły Niemiec - kontynuuje swoją opowieść pani Ita. - Żonę miał za to podłą.Kiedyś ojca zatrzymało gestapo i wsadziło do więzienia. Wtedy zarządca apteki wziął dwa litry spirytusu, poszedł do szefa gestapo niejakiego Stalińskiego i ojca wykupił. Nie wiem czy to pomogło, bo z 200 zatrzymanych 150 wypuszczono, ale pozostałych wysłano do Oświęcimia. Walfried Freudenfeld wykonał zdjęcia , prawdopodobnie w kwietniu 1942 roku, z ewakuacji sieradzkiego getta. Zdjęcia ocałały. Negatywy przechowywano w domu moich rodziców. Jeśli już jesteśmy przy owym dobrym Niemcu, to jeszcze coś opowiem. Dyrektorem szpitala został Leopold Maiditsch. To Austriak. Przez Polaków był lubiany i szanowany, bo udzielał im pomocy. Tato opowiadał, że kiedy dowiedział się, że Niemcy zajęli Francję, to płakał. W listopadzie 1944 roku został został nawet zwolniony ze swego stanowiska. Zmarł nagle 2 grudnia 1944 roku i pochowany został na sieradzkim cmentarzu. Polaków, którzy przybyli na jego pogrzeb przepędziła policja. Leopold Maiditsch planował osiedlić się w Sieradzu, a został tu na zawsze. Jeszcze wspomnę o księdzu Antonim Samulskim, który był proboszczem, na trzy powiaty, w Charłupi Wielkiej, bo tylko tam kościół był czynny. Okupanci zrobili go proboszczem, bo rodzice wyjechali przed wojną na saksy do Niemiec. To był ofiarny kapłan, którego UB po wojnie straszliwie męczyło. Zmarł po wypuszczeniu z więzienia zaledwie w wieku 50 lat. Ale odbiegłam od tematu. Ojciec był żołnierzem Armii Krajowej Okręgu Łódź Barka. Potajemnie przekazywał paczki z lekarstwami siostrze urszulance Paulinie Jaskulance oraz Jadwidze Kozłowskiej, komendantce Wojskowej Służby Kobiet. Leki trafiały nawet do warszawskich oddziałów AK. Z zabieraniem lekarstw przez siostrę związana jest zresztą ciekawa historia. Zakonnica, w cywilnym ubraniu, bo przecież zakonnice w habitach pokazywać się nie mogły tak długo krążyła po Rynku, aż upatrzyła, że nikogo w aptece nie ma. Wtedy dopiero wchodziła do środka.

Wyzwolenie w styczniu 1945 roku przyniosło śmierć ponad 100 sieradzan. Rosjanie w odwecie za
zestrzelenie i zamęczenie przez Niemców ich pilota zbombardowali miasto.

- Ojciec opowiadał często kilkunastoletnim Olku Mrozie, który tuż przed bombardowaniem pobiegł po wodę do pompy na Rynku - mówi pani Ita. - I tam stracił, od odłamku nogę. Mam z kolei opowiadała, że kiedy Rosjanie weszli do apteki i znaleźli dużą butlę kropli nasercowych, to duszkiem wypili.

Niedługo Turowiczowie cieszyli się byciem na swoim. Rok 1951 przyniósł nacjonalizację apteki. -

Zabrali wszystko, czego rodzice się dorobili - mówi pani Ita. - Władze zaczęły wtedy gnębić rodziców. Mamę przenieśli nawet do drugiej apteki. Ojciec był zaś kierownikiem w swojej własnej aptece. Zresztą tamta apteka z dzisiejszą niewiele ma wspólnego. Farmaceuta wtedy był także wytwórcą leków. Zbieraliśmy zioła, rumianki, dziewanny. Tato wyrabiał syropy. Jak weszło się do środka, to zapach był taki, który pamięta się do końca życia. Zresztą w Sieradzu nikt wtedy do apteki nie chodził. Chodziło się do pani Turowiczowej. Mama miała wrodzoną życzliwość i cierpliwość iście anielską. Zawsze miała czas dla klientów. Wtedy jednak to był też i mój czas, czas mojego dzieciństwa młodości, czas patrzenia przez okno na Rynek. Jak pamiętam tamten czas? Proszę pana, Rynek był wtedy żywy. W kamienicach, oficynach mieszkało wielu ludzi. Popołudniami wychodzili na Rynek. Pochody 1 majowe. Od rana z głośników leciało "Tysiące rąk, miliony rąk, a serce biło jedno". Wystawy sklepowe na czerwono . Udział w tych manifestacjach był obowiązkowy. Boże Ciało. Rankiem budziło mnie stukanie, to montowano drewniane ołtarze. Były cztery w Rynku... w kocu z ulicy Kolegiackiej wyłaniała się procesja. W gronie dziewcząt sypiących kwiaty byłam i ja. Niezapomniane były targi. Gdzieś do połowy lat 50-tych, kiedy ulice były jeszcze brukowane, skoro świt słychać było stukot końskich kopyt. Potem furmanki zalegały podwórka kamienic. Dla dzieci była to zawsze atrakcja, bo idąc do szkoły trzeba było przemknąć między wyszczerzonymi zębami siwków, kasztanków, gniadych. A wie pan, że ja też zbierałam, stonkę, którą podobno Amerykanie zrzucili na nasze pola, tak. I ona faktycznie była.

Pani Ita z lubością wspomina także tzw. lasek cygański. To nic innego jak zagajnik brzozowy na przeciwko obecnego stadionu. Ta, zatrzymywał się wędrowny tabor cygański.

- Ależ to była atrakcja. Jak tylko cyganie się pojawili gnaliśmy ile sił do zagajnika. Jak przejeżdżali przez Rynek, to łypałam do wnętrza wozu, gdzie były rewia poduch, poduszek.Taki to był tamten Sieradz...

I jeszcze słów parę o pani Icie. Przez wiele lat pracowała jako dziennikarka. Była redaktorem w Interpress. Pracowała przy pierwszym polskim wydaniu albumu o Janie Pawle II. Pracowała przy wydaniu "Kroniki okupacyjnej klasztoru sióstr urszulanek w Sieradzu". Wydała "I wszystko w sny odchodzi...". Wraz z mężem Stanisławem żyje, na przemian w Sieradzu i Warszawie.

Tekst powstał kilka lat temu i był publikowany w tygodniku "Nad Wartą", w cyklu "Rody nadwarciańskie".

od 12 lat
Wideo

Niedzielne uroczystości odpustowe ku czci św. Wojciecha w Gnieźnie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na sieradz.naszemiasto.pl Nasze Miasto