Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Po amerykańsku, po prostu - rozmowa z Michałem Urbaniakiem

Anna Pawłowska
Michał Urbaniak
Michał Urbaniak Krzysztof Szymczak
Z Michałem Urbaniakiem, muzykiem jazzowym, rozmawia Anna Pawłowska.

Prowadził Pan w Łodzi warsztaty w ramach Letniej Akademii Jazzu. Co sprawia Panu większą radość: muzykowanie czy praca z młodymi ludźmi?

Tylko muzykowanie; zresztą to, co robimy na warsztatach, to nie jest uczenie - to jest dzielenie się muzykowaniem od kuchni. Nut nie przynosimy, nie chcemy nauczać fraz, zagrywek - wszystkie szkoły jazzowe to robią. Pełno takich szkół jest w Stanach Zjednoczonych: kształcą profesjonalistów, którzy mają mało wspólnego ze sztuką. Są muzycy, którzy pragnąc stabilizacji życiowej, przestają grać i idą do szkoły uczyć. W tym momencie zaczyna się tragedia, bo tracą oni kontakt z rzeczywistością i uczą, tego, czego sami się kiedyś nauczyli i tego, co myślą, że się obecnie gra. W szkołach nie ma możliwości, by młody człowiek mógł zobaczyć, co i jak dziś się gra, obserwując przy pracy ludzi, którzy są aktualnie na rynku światowej muzyki rytmicznej. A to jest to, co my chcemy robić.

Jak wyglądają zajęcia?

Występuję w roli tłumacza, tego samego oczekuję od moich muzyków. Udostępniamy siebie do dyspozycji wszystkim zainteresowanym w zakresie muzyki i okolic muzyki, nawet biznesu, na tyle, na ile my go znamy i na ile dostaliśmy po pupie. Na warsztatach w Łodzi udała się fenomenalna rzecz. Nasz gitarzysta zrobił wykład bluesowy. Powiedział: "zagrajmy coś prostszego, zobaczcie, jak my to gramy". Zagraliśmy podstawowego bluesa, na trzech akordach, jak Pan Bóg przykazał. Potem mówi: "teraz zagrajcie wy". I zaczęło się sypać. Dawał rady: "zamknijcie oczy, wtedy słuch się wyostrzy, grajcie tak, że słuchacie tylko innych". Jedno z ćwiczeń polegało na tym, że grali ciszej nie zwalniając i głośniej nie przyspieszając - to dla Europejczyka prawie niemożliwe. Pod koniec godziny grania, brzmieli jak zespół.

A jakie były Pana początki?

Ja zrobiłem w życiu cztery starty od zera. W Polsce, gdzie zostałem uznany za młodego, utalentowanego muzyka, miałem okładki w "Jazz Forum", ale to było jeszcze nic. W Szwecji zmarnowałem pięć lat, albo i więcej, dochrapałem się uznania, ale to też było jeszcze nic. Potem były dwa lata w Szwajcarii i cztery w Niemczech. Łączę te pobyty w jeden etap. Wyobrażałem sobie, że zachód Europy jest jazzowym połączeniem Stanów Zjednoczonych ze Szwecją - absolutnie nie. Dzięki Grand Prix w Montreux w 1971 roku dostałem stypendium w USA. Od początku wiedziałem, że tam się znajdę, nie wiedziałem tylko jak. Tam znów zaczynałem wszystko od zera, choć z płytą pod pachą, z jakimś dorobkiem, z kilkoma pozytywnymi recenzjami w języku niemieckim. Zaczęło się bardzo dobrze, dziwnie szybko poszło. Schody zaczęły się później, kiedy zaczął objawiać się polski charakter. Tragiczny i trudny do odnalezienia się w świecie.

Na czym polega ta trudność?

Z jednej strony duże wyobrażenie o sobie, z drugiej przesadna skromność. Niezbalansowanie. A u mnie te rzeczy są ekstremalne, ponieważ jestem zodiakalnym Wodnikiem, więc wyobraźnię mam strasznie dużą, dużo marzę, dużo bym chciał...

Więc polski charakter to pójście w skrajności?

Wydawało mi się, że tego nie mam. Wydawało mi się, że się dużo nauczyłem, dużo widziałem, taki mądrutki pojechałem... Na początku poszło łatwo, ale kiedy zaczęły się pierwsze trudności, to musiałem wrócić do startów od zera i dopiero na sukces zapracować. Miałem w życiu olbrzymie szczęście, ale na to szczęście pracowałem od 15 czy 16 roku życia. Sporo się bawiłem przy tym, ale tak to już jest, że granie musi sprawiać przyjemność - to daje motywację. Samą miłością do muzyki niczego nie udałoby się osiągnąć.

Grał Pan jazz w wielu krajach? Da się zaobserwować różnice w sposobie grania?

Szwedzi są bardzo solidnymi jazzmanami, trochę chłodnymi. Jest tam wielu teoretyków gatunku. Skandynawowie to super ludzie do grania jazzu: mają spokój podobny do czarnych, choć może pazura im czasem brakuje. Natomiast cała Europa Środkowo-Zachodnia - już nie bardzo. Na zachód od nas jest laboratorium. A tutaj - szarża ułańska, czyli słowiańska dusza, na dobre i na złe.

A Amerykanie?

Prawdziwy jazz amerykański jest w większości czarny. Czasem mówię, że oni są skazani na jazz. Grałem z młodymi Afroamerykanami, takimi jak Marcus Miller, Keneth Kerton, Lenny White, mieli po 15-17 lat, kiedy zaczynali grać ze mną. Marcus oglądał telewizję w ciągu dnia i przez ten czas nie wypuszczał z rąk gitary basowej i na niej grał.

Wplatał Pan w jazz brzmienie polskiego folkloru. Opisałby Pan siebie jako jazzmana z polską duszą?

To się zaczęło już w Niemczech. Ja byłem strasznie czarny od dzieciństwa do 1971 roku, kiedy wróciłem ze Skandynawii. Wtedy zrozumiałem, że jestem naśladowcą ptaków. To piękne, to wielka radość, ale przecież miałem inne geny, odebrałem inną edukację, dużo w życiu słyszałem, a tego nie było w mojej muzyce. To nie było tak, że postanowiłem grać polski folk, postanowiłem się raczej trochę otworzyć na siebie.

Mieszkając w USA naciągnął Pan czernią ponownie czy bardziej otworzył się na siebie?

Ja to połączyłem. O prawdziwości i rzetelności sztuki jazzowej mówi się przede wszystkim pod kątem emocjonalno-rytmicznym. Filling and rhytm - to całe credo. W Europie pomysł często podkopuje całą istotę jazzu. Potem nie wiadomo, co to jest: ani muzyka klasyczna, ani jazz, a brzmi jak jazz. To nam zabrało publiczność. Przecież jazz jest muzyką atrakcyjną dla mas, ale nikt o tym nie wie, bo strasznie dużo jazzu jest ze strachu granego w sposób skomplikowany. Muzycy się boją zagrać prosto, bo zagrać prosto jest trudno.

A wspomniane trudności biznesowe?

Przede wszystkim trwa wielki kryzys przemysłu muzycznego. I my - mówię w imieniu zespołu i wielu przyjaciół zza oceanu - dostaliśmy po tyłku strasznie i teraz strasznie się cieszymy. Dlatego, że nareszcie panowie w garniturach, szefowie wielkich konglomeratów marketingowych, poszli tam, skąd wyszli - do banków, do biur, organizacji właściwych dla biznesmenów, adwokatów. Ludzie muzyki wracają do muzyki. Jesteśmy niezależni, dyktujemy warunki. Jeszcze na małą skalę, ale ten trend się rozwija dzięki internetowi, dzięki mp3. Ludzie zaczynają na nowo kupować muzykę.

A co Pan dziś myśli o Łodzi? Architektonicznie porównuje się ją czasem do Nowego Jorku...

Brakuje 5th Aveue. Piotrkowska kiedyś była Piątą Aleją, ale już nie jest. Jest zaniedbana. Ale można coś zrobić. Mam pewne plany, rozmawiam o tym z urzędem miasta. Trzeba oddać ją ludziom, nie zamykać, tylko otworzyć. Nie mogę na razie więcej powiedzieć.
Nowy Jork ma dla Pana wibracje. A Łódź je ma?

Łódź miewała. Teraz jest okres wyczekujący. W Ameryce spodobały mi się muzyka, wolność stroju. W Łodzi założyłem na ramiona amerykańską flagę. I słyszę: "Zobacz, ten, k..., myśli, że jest Amerykaninem, a wiadomo, że to Polaczek". Podszedłem i mówię: "Oczywiście, że tak, a przeszkadza ci to? No to hej, Michał jestem". Tak po amerykańsku, po prostu.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na sieradz.naszemiasto.pl Nasze Miasto