Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Nie żyje Wojciech Kierociński. Miał 87 lat

Dariusz Piekarczyk
Dariusz Piekarczyk
Wojciech Kierociński
Wojciech Kierociński Fot. Dariusz Piekarczyk
W wieku 87 lat zmarł Wojciech Kierociński.To twórca zakładów Terpol, które dały początek dzisiejszej Medanie. Szefował Klubowi Sportowemu Terpol. Zmarły był także działaczem społecznym, należał do Towarzystwa Przyjaciół Sieradza. Wspierał różne inicjatywy społeczne. Nade wszystko Wojciech Kierociński był w Sieradzu osobą niezwykle szanowaną.

Oto artykuł mojego autorstwa o rodzinie Kierocińskich, który ukazał się w tygodniku "Nad Wartą".

Kierocińscy, rodzina od lat w Sieradzu szanowana i poważana, trafili do miasta nad Wartą przez przypadek. Urodzony w roku 1883 Stanisław przybył w roku 1910 do Sieradza z Wielunia. Dlaczego? Oddajmy głos seniorowi rodu Wojciechowi Kierocińskiemu, przez wiele lat dyrektorowi zakładów "Terpol". - Ojciec pracował w Wieluniu w tamtejszym Urzędzie Skarbowym. Jego rodzice Antonina z Głowinkowskich i Antoni mieszkali w Sokolnikach pod Wieluniem. Byli zamożną rodziną. Mieli wiatraki. Stanisław był jednym z ich siedmiorga dzieci. Jak już wspomniałem pracował w Urzędzie Skarbowym. Pewnego dnia jeden z pracowników podobnej instytucji w Sieradzu zachorował. Wysłano więc ojca na zastępstwo. W Sieradzu naczelnikiem był wtedy Antoni Potapski. To on wybudował gmach przy ulicy Rycerskiej, który dziś stoi pusty, a przez wiele lat miały tam siedzibę różne banki. Kiedy Antoni Potapski odchodził na emeryturę zaproponował mojemu ojcu, aby objął po nim kierownicze stanowisko. Ten się zgodził, a w 1912 roku zawarł związek małżeński z Heleną Potapską, córką dawnego naczelnika. Młodzi zamieszkali w domu przy ulicy Targowej 2. Ten dom istnieje do dziś. Wróćmy jednak jeszcze do Wielunia. Jedna z sióstr ojca, Janina, do piątego roku życia nie mówiła. Kiedy wracała pielgrzymka z Częstochowy, wybiegła jej na powitanie, bo szła też jej matka. I wtedy wykrzyczała "Jezus Maria, mama idzie". Może to był jakiś znak, bo potem wstąpiła do zakonu. W Sosnowcu założyła Dom Karmelitanek Dzieciątka Jezus. W najtrudniejszych latach wojny opiekowała się dziećmi, miejscową ludnością. Nazwana została Matką Zagłębia. Kościół zaliczył ją w poczet błogosławionych. Żydzi zaś, bo w czasie wojny przechowywała ich wielu w klasztorze, zaliczyli w poczet "Sprawiedliwych wśród narodów świata". Będąc z żoną w Jerozolimie, widzieliśmy w instytucie Yad Vashem tabliczkę z jej nazwiskiem. Taką to miałem ciotkę. Wróćmy jednak do Sieradza, wybuchła pierwsza wojna. Urzędy ewakuowano w głąb carskiej Rosji. Rodzina trafiła do Smoleńska. W drodze, w Mińsku Mazowieckim, zmarł jeden z ich synów. Potem był Czernichów, Kijów.
Pod koniec pierwszej wojny światowej Kierocińscy wrócili do Sieradza, pan Stanisław został naczelnikiem Urzędu Skarbowego.
- Był sumienny - wspomina dalej pan Wojciech. - Starał się też pomagać. Kiedy Antoni Cierplikowski przysłał z Paryża siostrom urszulankom pięknie zdobiony baldachim, ojciec wystarał się o umorzenie cła. Angażował się w prace społeczne. Działał w Straży Pożarnej gdzie był skarbnikiem, wspierał Sokoła. Był też jednym z fundatorów dzwonów do kolegiaty.
Rok 1934. Szczególny, bo na świat przyszedł nasz rozmówca. Pan Wojciech był ostatnim z pięciorga dzieci Heleny i Stanisława Kierocińskich.
- Może dlatego, że byłem najmłodszy, to całą miłość do dzieci przelali na mnie? - wspomina pan Wojciech. - Jak pamiętam tatę? Jak pracował w pasiece z maską na twarzy, w wysokich butach, oficerkach. Jak szedł do domu, kiedy był koło budynku straży, to często kichał, tak że słychać było w domu. Mama mówiła wtedy, o ojciec wraca.
Z czasem dziadkowie Kierocińscy sprzedali majątek w Wieluniu i przyprowadzili się do Sieradza na Targową 2. Ale nadciągała kolejna wojna.
- Pamiętam doskonale pierwsze dni września - wspomina dalej senior rodu Kierocińskich. - Przez Sieradz przewalała się masa wojska. Szły oddziały Czechów w służbie Niemiec, oraz sami Niemcy. Myśmy zresztą wcześniej uciekali. Dotarliśmy do Bełchatowa, gdzie proboszczem tamtejszej parafii był brat matki Franciszek Potapski, który potem zginął w Dachau. Tam w Bełchatowie zobaczyłem grozę wojny. Pamiętam atak lotniczy, rannych polskich żołnierzy.
Listopad roku 1939. Pan Wojciech zawiesza głos, w oczach pojawiają się łzy.
- Wie pan, któregoś dnia po południu przyszli po ojca. To był żandarm i Polak w służbie okupanta. Mnie wtedy nie było, pobiegłem bawić się z kolegami, a tato ociągał się z wyjściem, tak jakby na mnie czekał. Nie zdążyłem i do dziś nie daje mi to spokoju. Ojciec, tak jak i grupa innych sieradzan, sama elita intelektualna, trafił do więzienia. Niektórych potem zwolniono, ale taty nie, choć mama robiła wszystko, aby go uwolnili. On podawał jakieś drobiazgi, przez siostrę zakonną, która chodziła do więzienia. Dzięki temu wiedzieliśmy, że żyje, ale i to ustało. Najstarsza siostra Janina domyślała się najgorszego. Raz poszła nawet na wieczorną mszę do klasztoru, którą odprawił ksiądz. On też był aresztowany, ale Niemcy go zwolnili. Długo myśleliśmy że ojciec żyje.
Stanisław Kierociński znalazł się w grupie 20 sieradzan, których Niemcy rozstrzelali na żydowskim cmentarzu i tam pochowali. Dopiero po wojnie zostali ekshumowani i spoczywają w zbiorowej mogile na Starym Cmentarzu w Sieradzu.
10 grudnia do domu Kierocińskich wkroczył żandarm i dał pięć minut na spakowanie się.

Koła pociągu dudniły o szyny jednostajnie. Stłoczeni w bydlęcych wagonach ludzie przysypiali, zmęczeni wielodniową podróżą. Raptem szarpnięcie, maszynista pociągnął za hamulec, gwizdnęła lokomotywa, którą oplotły tumany dymu. Skład stanął. - Ludzie wypatrzyli przez okienka, że stoimy przed mostem na Wiśle - kontynuuje opowieść Wojciech Kierociński, senior sieradzkiej rodziny. - Niemcy tymczasem zaczęli przepinać lokomotywę na tył. Most jest zaminowany, gruchnęła hiobowa wieść. Niemcy nas wepchną na most i wylecimy w powietrze. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem żołnierzy niemieckich, którzy robią nam zdjęcia. Czyżby to koniec? Ktoś zaintonował "Pod Twoją obronę". Nawet Żydzi zaczęli się modlić. Na szczęście pociąg przetoczył się wolno przez most. Nikomu nic się nie stało.
Tak rozpoczęła się wojenna tułaczka sieradzkiej rodziny Kierocińskich i innych rodzin zakładników rozstrzelanych przez Niemców. Tułaczki, która rozpoczęła się 10 grudnia 1939 roku, a zakończyła na początku roku 1945.
Helena Kierocińska wraz z pięciorgiem dzieci oraz ponad 90-letnią teściową Antoniną trafili do majątku ziemskiego niejakiego pana Karskiego w Kurowie w gminie Lipnik. Wraz z nimi wylądowała tam także Stanisława Piotrowicz, która pracowała wspólnie ze Stanisławem - ojcem pana Wojciecha, rozstrzelanym przez Niemców wraz z grupą 20 zakładników. Kierocińscy zamieszkali w czworakach. Miejscowi patrzyli na nich wilkiem.
- Polepszyło się nam, jak zaczęliśmy domowym sposobem produkować mydło - kontynuuje pan Wojciech. - Z tym mydłem to była cała historia. Brat mojej mamy Franciszek Potapski, proboszcz z Bełcha-towa, zanim został aresztowany przez Niemców i wysłany do obozu koncentracyjnego w Dachau, gdzie potem zginął, przesłał nam, przez zaufanego człowieka, książkę zawierającą opis wyrobu mydła, formę, a także sodę kaustyczną i kalafonię. Mydło to był wtedy towar niezwykle pożądany i mama zaczęłą jego proukcję, ukradkiem oczywiście. Kupowała od miejscowych świnię. Część mięsa sprzedawaliśmy, coś tam nam się dostało, zaś z tłuszczu wyrabiała mydło. Na kostce odciśnięte było słońce i, doskonale to pamiętam, napis "Szychta". Potem sprzedawaliśmy to mydło w okolicznych wsiach lub wymienialiśmy na żywność. Wtedy też do mamy dotarła tragiczna wiadomość.
Tu pan Wojciech zawiesza głos... - Do pobliskiego miasteczka Klimontów przywieziono Żydów z Sieradza. Mama, widząc ich biedę i poniewierkę, pomagała im, jak mogła. Wtedy, jeden z nich nie wytrzymał i mówi: Pani Kierocińska, znałem pani męża, znam panią. Nie mogę dłużej tego w sobie nosić... I opowiedział mamie o egzekucji na sieradzkim kirkucie. Był bowiem w grupie Żydów, która grzebała rozstrzelanych. Tych Żydów niedługo potem Niemcy gdzieś wywieźli i słuch po nich zaginął. Zaraz potem zmarła babcia Antonina oraz mój starszy brat Marian. Zostałem z mamą i trzema siostrami, najstarszą Janiną, średnią Ireną i najmłodszą Marią. Naszej rodziny trzymała się ciągle pani Piotrowiczowa. Dzięki siostrom trafiłem do ruchu oporu, choć parę lat przecież miałem. Siostry angażowały się w roznoszenie gazetek podziemnych. Ja też pomagałem, choż nie za bardzo wiedziem, co noszę. Niemcy wzmogli jednak czujność. Zastrzelili córkę sieradzkiej rodziny Łochow-skich. Ale partyzanci nie pasowali. Pamiętam, że był tam Karol Pała o pseudonimie Wiesław. Dlaczego pamiętam? Po wojnie zmienił nazwisko na Wiesławski i przeniósł się do Sieradza. Tu z kolei nie ominęły go represie ze strony UB. Musiał uciekać na Ziemie Odzyskane. Tam jednak ubowcy go zastrzelili.
Wróćmy jednak do Kurowa. Rozpoczęły się wywózki na roboty do Niemiec. Mamie pana Wojciecha, naszemu rozmówcy i jego siostrze Irenie upiekło się. Ale nie Janinie i najmłodszej Marii. Starszą siostrę przed wywózką ocaliło podziemie po brawurowej akcji.
- Pociąg, którym jechały na roboty, stał na stacji Częstochowa-Stradom. Stacja obstawiona przez Niemców. Po peronie pewnym krokiem szedł Ignacy Rutkowski ubrany w długi czarny płaszcz ze skóry. Wypisz wymaluj funkcjonariusz policji. Wszedł do pociągu, stanął przed Janką i mówi, proszę iść za mną, mamy niewiele czasu. Młodsza siostra wraz z panią Piotrowiczową bały się ryzyka. Janka poszłą za nim, przedefilowali razem peronem, wsiedli do skradzionego Niemcom auta i tyle ich widziano. Ona potem działała w partyzantce. Marysia pracowała potem, wspólnie z panią Piotrowiczową, w Koblencji. Po wojnie wróciła do Sieradza.
Nasz rozmówca, mający wówczas lat 9, wraz z matką i siostrą Ireną wylądował w Częstochowie. Był to już rok 1943. Zamieszkali przy ul. Mickiewicza w domu Tadeusza, brata ciotecznego. - Tam miało miejsce zdarzenie, którego w żaden sposób wytłumaczyć sobie nie mogę - mówi pan Wojciech. - Mama wracała z kolejnej handlowej podróży i wtedy wpadła w łapy Niemców na dworcu. Kiedy czekała na dworcu na wywózkę, podszedł nieznajomy mężczyzna. Wziął od niej walizki i kazał iść za sobą. Przeszli między szpalerem Niemców. On zaś odprowadził ją do dworcowego bufetu i zniknął. Mama nie spanikowała. Poprosiła po niemiecku o herbatę i zaczęła czytać gazetę. Weszli żandarmi i zapytali mamę, czy jest Niemką czy też volksdojczką. Ta, literacką niemczyzną, odpowiedziała, że Niemką. Żandarmi wyszli, a mama pyta kierowniczkę bufetu o walizki. Ta początkowo zaprzeczyła, ale mama była uparta, opisała wygląd walizek i kobieta powiedziała, że są na zapleczu. Mama zdrowa wróciła do domu przy Mickiewicza. Nigdy nie wyjaśniło się, kim był ów tajemniczy mężczyzna. W Częstochowie miałem swój prywatny interes, ja dziewięciolatek. Wojna uczyła zapobiegliwości. Sprzedawałem chleb, który wcześniej kupowałem ukradkiem z piekarni. Zatrudniałem nawet dwóch innych chłopców. Mój rewir rozciągał się od obecnej Alei Wolności aż do dworca kolejowego.
Koniec wojny zastał uszczuploną rodzinę Kierocińskich pod Jasną Górą. -Dokładnie pamiętam dzień wejścia Rosjan - mówi senior rodu Kiero-cińskich. - Byłem obok katedry i usłyszałem warkot samolotu oraz odgłosy strzałów. Tak jak i większość ludzi przylgnąłem do murów katedry. Jak się uspokoiło, pobiegłem na Mickiewicza. Wbiegam w korytarz kamienicy, a tam wielka lufa. Zimny pot mnie oblał. To był czołg rosyjski, ostrzeliwał sąsiednie budynki. Następnego dnia rankiem spotkałem w alejach Kozaków w takich baranich czapkach i kurtkach futrzanych. Wtedy zobaczyłem też naszych żołnierzy w zielonych płaszczach. Na kołnierzach mieli żółto-czerwone wypustki. Jakaż to była radość. Brat cioteczny poszedł wtedy do wojska. Zginął przy forsowaniu Nysy Łużyckiej.
Po wyzwoleniu rozpoczął się ostatni etap wojennej tułaczki Kierocińskich. Pani Helena wzięła butelki samogonu i "okazją" dojechała najpierw do Łodzi, potem do Sieradza. W końcu i pan Wojciech trafił do Łodzi. - Tam po raz pierwszy jechałem tramwajem - mówi. - Potem był pociąg, przejazd naprawionym mostem na Warcie i Sieradz. Pierwsze noce na słomie w ograbionym, ale swoim domu przy ulicy Targowej.

- Przez pierwsze lata powojenne chodziłem w dwóch lewych butach - rozpoczyna opowieść Wojciech Kierociński. - No może nie do końca, ale powiem jak było. Z wojennej tułaczki przywiozłem do Sieradza dwa lewe buty. Dostałem je w Częstochowie. Szewc mi jeden z nich przerobił i służyły mi potem przez kilka lat. Takie to były czasy. Zresztą do szkoły chodziło się boso, buty wkładałem na nogi przed wejściem do budynku.
Po zakończeniu wojny do Sieradza wróciła Helena Kierocińska wraz z dwiema córkami i Wojciechem, najmłodszym z dzieci. Miała, jak wspomina nasz rozmóca, 60 złotych emerytury. Ponadto 26 zł dotatku na wychowanie Wojciecha. Była bowiem matką samotnie wychowującą dziecko. Siostry były pełnoletnie.
- Po skończeniu liceum ogólnokształcącego w Sieradzu trafiłem do jednostki wojskowej w Rybniku. Do saperów - kontynuuje pan Wojciech. - To był taki czas, że wszędzie pełno było min, niewybuchów. Raz nawet rozbrajałem bombę, która miała ze 250 kilogramów. Nie powiem, lubiłem tą pracę. Choć niebezpieczna, dawała satysfakcję i emocje. Byłem chyba niezły w tym, co robiłem, bo dowództwo jednostki nagrodziło mnie rowerem, który potem do Sieradza przywiozłem. Co wtedy znaczyło mieć rower! Namawiali mnie, żebym został na zawodowego, ale nie chciałem. Wojsko ładnie wygląda jedynie na defiladzie.
W drugiej połowie lat 50. zaczęła się bogata kariera zawodowa Wojciecha Kierocińskiego, trwająca do końca stycznia 2005 roku, czyli do przejścia na emeryturę.
- W roku 1957 przyszedłem do Siry. To był wtedy zakład numer jeden w Sieradzu. Pamiętam, że pierwszy mój majster nazywał się Wypłcho, potem był Gunerski. Sira sprawiła, że na długie lata dziewiarstwo mnie wciągnęło bez reszty. Tam wtedy dobrze płacono. Zarabiałem 2.500 złotych, zaś mój profesor z liceum 650 złotych. W końcu poszedłem do technikum pomaturalnego. Po jego ukończeniu stanąłem na czele Zespołu Pracy Nakładczej w Szadku. Kiedy przychodziłem, było tam 36 pracowników. Jak odchodziłem 360. Zaczęliśmy zresztą budowę nowego zakładu. Cóż to było za wydarzenie dla Szadku. Szło mi nieźle i dostałem propozycję, aby objąć Sieradzkie Przedsiębiorstwo Terenowe przy ówczesnej ulicy 15 Grudnia. Zgodziłem się. Był rok 1971. Kiedy przychodziłem, firma kulała. Zajmowała przedostatnie miejsce w Polsce w swojej branży. Po trzech latach była druga. W kluczowym momencie zatrudnialiśmy 3.500 ludzi i około 1.000 chałupników. Mieliśmy swoje zakłady w Szadku, Zduńskiej Woli, Złoczewie, Warcie. W składzie firmy była znakomicie wówczas prosperująca winiarnia, której dyrektorem był Józef Stępiński. On był zresztą twórcą tej firmy. Nasza firma była bodajże pierwszą w Polsce, która miała maszyny do produkcji włókienniczej sterowane komputerowo. Myśmy w latach siedemdziesiątych zainstalowali w zakładzie w Burzeninie klimatyzjację. Jak dziś przejeżdżam przez Burzenin i widzę zniszczony budynek, to mówię sobie: "Boże, jak można było zmarnować taki zakład".
Zmiany ustrojowe w kraju nie zaskoczyły Wojciecha Kierocińskiego i firmy której szefował. - Cały czas jednak szukałem, główkowałem, że trzeba jeszcze jakąś nową branżę produkcji rozpocząć. Kiedyś w czasopiśmie "Zarządzanie" zamieszczono ranking 500 firm. Na czele były te monopolowe oraz farmaceutyczne. Myślę, trzeba iść w farmaceutykę.
Jak pomyślał, tak zrobił. To był początek Terpolu, z którego zrodziła się dzisiejsza Medana należąca do Jerzego Staraka.
- Zgodę na uruchomienie produkcji farmaceutycznej wybłagałem w Warszawie - wspomina pan Wojciech. - Linię produkcyjną dostaliśmy darmo z poznańskiej Polfy. Dano nam pół roku na jej uruchomienie. Po bodajże siedmiu miesiącach, przyjechał wysoki urzędnik z Warszawy i chodził z białą chusteczką po zakładzie. Szukał kurzu. Nigdzie nie znalazł. Potem, na spotkaniu u wojewody Tadeusza Barczyka, powiedział, że coś takiego widział po raz pierwszy. I tak zaczęła się w Sieradzu farmaceutyka. Było to jednak możliwe dzięki wcześniejszym wydarzeniom. Zakupiliśmy linię do produkcji sznurka rolniczego. Linia miała 650 kilogramów wydajności na godzinę. To był strzał w dziesiątkę. Wtedy już zakład nazywał się Terpol. Wrócę do farmaceutyki. Kolejny krok, to otwarcie zakładu płynów infuzyjnych w Chociwiu. Tam zaskoczyła nas zmiana kursu złotego w stosunku do dolara. W jedną noc mieliśmy miliard, 150 milionów złotych długu. Ale wdaliśmy się w proces z firmą, której byliśmy dłużni pieniądze. Wiedziałem, że przegramy, ale ważna była zwłoka. Proces trwał ze trzy lata, w tym czasie uruchomiliśmy produkcję, wykorzystując nowoczesne szwajcarskie maszyny. Jak proces się skończył, to produkcja szła, zaś firma, która wygrała miała potem swoje akcje w dzisiejszej Medanie. I tak spadliśmy na cztery łapy.
Z czasem Terpol zmienił się Medanę. Dziś jest częścią imperium Jerzego Staraka, potentata farmaceutycznego w Europie, który ma także zakłady w Turcji, Rosji, Kazachstanie. Pan Wojciech często zagląda do "swojej" firmy. Jest tu otoczony szacunkiem.

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na sieradz.naszemiasto.pl Nasze Miasto