Broń wraz z mapnikiem przez długie lata spoczywała w ziemi. Została przekazana Popłonikowskim przez Łuczyńskiego w depozyt. Ci osobiste przedmioty żołnierza z obawy przed Niemcami i na polecenie lotnika zakopali na polu we Wrzącej. Jak się okazało na blisko 80 lat.
Początek tej historii sięga czwartku 7 września 1939 roku. Jak przedstawia sieradzki miłośnik historii Robert Kielek, z inicjatywy którego dopisano niezwykły do niej epilog, ppor. Paweł Łuczyński miał już na swoim koncie zestrzelenie dwóch niemieckich bombowców typu „Dornier” Do-17, gdy wspomnianego dnia w kluczu Pzl.11c. ze 132 Eskadry Myśliwskiej Armii „Poznań” zaatakował w rejonie Łowicza niemiecką wyprawę bombową. - Pilot wziął na cel jedną z maszyn, a był nim kolejny Dornier Do-17. Naszemu lotnikowi seriami z broni pokładowej udało się uszkodzić Niemca. Bombowiec dymiąc oddalał się w kierunku zachodnim lotem koszącym, aby uniemożliwić polskiej „jedenastce” kolejne ataki. Czas płynął, kilometrów przybywało, a Dornier dymiąc nadal utrzymywał się w powietrzu. Polski pilot dwoił się i troił, aby wykończyć intruza, niestety lot wrogiej maszyny nisko nad ziemią uniemożliwiał ostateczne zwycięstwo. W rejonie Gruszczyc podczas manewrowania maszyną Łuczyński zaczepił podwoziem o korony wysokich drzew i runął na ziemię. Inna relacja mówi, że spadł na wskutek utraty śmigła odstrzelonego przez niemieckiego tylnego strzelca ewentualnie przez brak synchronizacji własnego km. strzelającego przez śmigło.
- Maszyna – _jak relacjonuje dalej Robert Kielek - rozbiła się na pograniczu wiosek Wrząca-Gruszczyce. - To wydarzenie z odległości półtora kilometrów obserwowało dwóch mieszkańców Wrzącej Pawlik i Kazimierczak. Na rowerach nie bez strachu podjechali do wraku, gdzie usłyszeli prośbę o pomoc rannego polskiego pilota. Tkwił w zmiażdżonej kabinie PZL.11c. Jak się okazało, ze złamaną nogą i poranioną twarzą. Mężczyźni rowerami przetransportowali Łuczyńskiego do domu Popłonikowskich we Wrzącej, gdzie udzielono pilotowi pierwszej pomocy. Wybór był przemyślany, ponieważ Franciszek Popłonikowski był sanitariuszem podczas I wojny światowej, a córka Weronika była po przeszkoleniu sanitarnym. Widać z tego, że Łuczyński dobrze trafił, sam jednak namawiał gospodarza, aby zgłosił Niemcom, że ma u siebie rannego polskiego żołnierza.
Teren ten od trzech dni był już zajęty przez wroga. - Fama o pobycie rannego u Popłonikowskich rozeszła się z szybkością błyskawicy – podaje dalej Robert Kielek. - W nocy tego samego dnia niemiecki patrol zatrzymał dwóch złodziei koni. Chcąc się wykupić, wskazali dom Popłonikowskich jako miejsce ukrywania się polskiego pilota. Żandarmi sprawdzili tę informację i tylko dzięki namowie Łuczyńskiego do ujawnienia jego osoby Franciszek Popłonikowski, a może i jego rodzina uniknęła aresztowania. Rannego oficera Niemcy po dwudniowym pobycie u Popłonikowskich przetransportowali sanitarką do szpitala we Wrocławiu.
Robert Kielek dotarł do tej historii, gdy postanowił odszukać wszystkie okoliczne miejsca lotniczych katastrof z 1939 roku. Tych przybywało, w końcu trafił i do Popłonikowskich we Wrzącej. – Wnuk Franciszka Paweł Popłonikowski opowiedział mi wszystko, co zapamiętał z opowiadań dziadka i ojca Józefa na temat interesującego mnie wydarzenia. Do tych informacji dodał, że jego ojciec z bratem, gdy jeszcze pilot przebywał w ich domu, zakopali na jego polecenie na własnym polu depozyt z mapy lub mapnika oraz z broni osobistej typu „VIS”. Przedmioty te miały być uprzednio dobrze zabezpieczone smarem, szmatami, a następnie złożone w skrzyni. Ideą odszukania depozytu zaraziłem kolegów sympatyków lotnictwa wrześniowego oraz kolegów z stowarzyszenia „Wizna 39”. Sprawy formalne wziął na siebie nasz zaprzyjaźniony archeolog Adam Golański z Łodzi – relacjonuje.
Relacje Popłonikowskich znalazły potwierdzenie. Ale udało się to dopiero na raty. Pierwszą, ale nieskuteczną próbę, podjęto w minioną sobotę. Na efekty poszukiwań niecierpliwie czekali także Popłonikowscy, w rodzinie których pamięć o tym niezwykłym wydarzeniu była kultywowana. – Dziadek czy ciocia szczegółowo o nim opowiadali – zapewnia Józef Popłonikowski, brat Pawła i wnuk Franciszka. _– Pilot prosił, by ukryć mapę oraz jego broń i ojciec ze swoim bratem Zygmuntem całość zakopali. Czy kusiło nas, by przez te lata odszukać ten skarb? Kusiło, ale jakoś nie próbowaliśmy. Pamiętaliśmy o całej historii, ale niczego nie szukaliśmy.
- Czasy nie sprzyjały – dopowiada Natalia Popłonikowska, prawnuczka Franciszka. – Tym bardziej cieszymy się, że teraz dotarli do nas profesjonaliści i będziemy mogli razem zakończyć te historię. No i dalej ją przekazywać.
Łatwo to nie przyszło, bo za pierwszym podejściem szukanie – mimo użycia specjalistycznego sprzętu czy skanowania terenu, nie przyniosło efektu. Pasjonatów to jednak nie zraziło i postanowili pojawić się na polu jeszcze raz po kilku dniach. Determinacja się opłaciła, bo tym razem natrafili na drewnianą skrzynię, w której znaleźli nie tylko owinięty szmatami pistolet (jaki konkretnie, to okaże się po konserwacji – wielkość wskazuje, że to nie vis - oficerowie mieli prawo wyboru osobistej broni), mapnik z resztkami mapy, a do tego wojskowy pas lotnika. Historyczne znalezisko z miejsca trafiło do Muzeum Okręgowego w Sieradzu, gdzie w środowe popołudnie dokonano otwarcia skrzynki i gdzie przedmioty lotnika mają pozostać na stałe.
Robertowi Kielkowi uśmiech nie schodził z twarzy. – Słońce dzisiaj rano zaświeciło nad okolicą i nam również. Przy pomocy małej koparki po 15 minutach w wykopie pokazał się kawałek drewnianej skrzyni, której poszukiwaliśmy. Kontekst historyczny tego znaleziska jest niebywały. Pilot Łuczyński to postać zasłużona dla II Rzeczypospolitej. Dwa i pół zestrzelonego Dorniera w tydzień walki to wielki wyczyn. Państwo Popłonikowscy pielęgnowali tę historię w rodzinnym zaciszu i cieszę się ogromnie, że okazane mi przez nich zaufanie doprowadziło do tego, że ujrzała światło dzienne.
Prezes Stowarzyszenia „Wizna 1939”Dariusz Szymanowski podkreśla zespołową pracę. – Ta sprawa była dla nas wyjątkowa. Wiedzieliśmy, że depozyt jest w ziemi, bo urządzenie go wskazywało, niestety szukaliśmy obok. Ale uparcie dążyliśmy do tego, by wrócić i cieszymy się bardzo, że się udało. W kategoriach historycznych jest to bezcenny zabytek zwłaszcza, że znamy właściciela tego depozytu. To konkretna historia konkretnego człowieka, w której postawiliśmy przysłowiową kropkę nad i.
Archeolog Adam Golański, który czuwał nad poszukiwaniami podkreśla, że od początku wierzył w sukces. – Trzeba mieć zawsze cierpliwość – _mówi. _– Żałujemy tylko, że mapa w mapniku całkowicie się rozpadła, ale cóż - siła wyższa.
Który moment jest dla poszukiwaczy ważniejszy – gonienie króliczka czy jego złapanie? – Gonienie jest bardzo fajnym elementem, ale złapanie ukoronowaniem wszelkich starań – odpowiada z uśmiechem archeolog.
Dla Popłonikowskich był to wzruszający moment. – To wielka radość. Była niepewność, gdy nie udało się znaleźć tej skrzyni za pierwszym razem, ale jest szczęśliwy finał. I udokumentowanie, że ta historia jest prawdziwa – podkreśla z satysfakcją Paweł Popłonikowski.
Niesamowitości tej historii dodaje jeszcze jedno wydarzenie. Pilot, który przeżył wojnę, a po jej zakończeniu zamieszkał w Stanach Zjednoczonych, odnalazł cudem rodzinę Popłonikowskich i spotkał się z nią prawie 20 lat temu! Jak przypomina Robert Kielek, doprowadził do tego niezwykły zbieg okoliczności. - Uczniom ze Szkoły Zawodowej w Błaszkach (był rok 85-86) na lekcji historii zadano wypracowanie „Lata okupacji w naszej okolicy”. Jeden z młodych mieszkańców Wrzącej wiedząc, że Józef Popłonikowski zna wiele historii z lat wojny, poprosił go o pomoc w tej kwestii. Ze wszystkich opowieści chłopakowi przypadła do gustu historia o polskim samolocie. Kilka lat później, najprawdopodobniej w 1989 roku, były już uczeń zawodówki sortując ziemniaki na własnym podwórku słuchał głośno I Programu Polskiego Radia. Jego uwagę przykuł komunikat, że były polski pilot wojskowy uczestnik wojny obronnej 1939 roku, który rozbił się w rejonie miasta Błaszki, poszukuje i prosi o kontakt rodzinę ,która wtedy mu pomogła (Łuczyński przebywał wtedy w Polsce na zlocie absolwentów „Szkoły Orląt” w Dęblinie). Chłopak zorientował się, że chodzi o pilota, o którym opowiadał Józef Popłonikowski. Przekazał tę ciekawą informację panu Józefowi, który za pośrednictwem Polskiego Radia nawiązał kontakt z Pawłem Łuczyńskim. Dwa lata później lotnik odwiedził rodzinę Popłonikowskich we Wrzącej. Spotkanie przebiegało w bardzo miłej atmosferze. Łuczyński wszystko nagrywał i robił dużo zdjęć, które później w formie odbitek wróciły do Wrzącej. Kazał się też zaprowadzić na miejsce gdzie bezpośrednio uległ katastrofie.
Dziennik Zachodni / Wielki Piątek
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?