Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Trzy historie, trzy rodzinne tragedie

Robert Duchowski
Robert Duchowski
Wojna rozbiła ich domy i zasznurowała usta na kilkadziesiąt lat. Ich ból był zamknięty w czterech ścianach, a mówienie prawdy groziło śmiercią. Dziś strach minął. Został tylko żal.

Charków, Miednoje, Katyń. Tam wydano wyrok zabierając strzałem w tył głowy nie tylko życie polskich oficerów, ale ojców, mężów, synów i wnuków. A Polsce wolność.

Józef Dzenajewicz, nr 2293

Zanim stał się tylko numerem sowieckiej ewidencji był pełnym sił, młodym mężczyzną, który w sierpniu ’39 roku został powołany z rezerwy do wojska. Studiował prawo, miał plany, piękną żonę, dwumiesięcznego synka i mieszkał w Wilnie. Trafił do 13 Pułku Artylerii Lekkiej, a kilka tygodni później został jeńcem. Tu ślad się urywa.

- Nie pamiętam ojca - mówi Józef Dzenajewicz, który nosi imię swojego taty. – Nie było go z nami od początku wojny. Wspomnienia o nim to przede wszystkim rozmowy z mamą, która była bardzo dzielna przez te wszystkie lata.

Do ’43 roku, kiedy ludzie po raz pierwszy usłyszeli słowo Katyń, Wanda Dzenajewicz dostała tylko jeden list od męża. Pełen miłości i troski o rodzinę, był ostatnim śladem jaki zachował się do dziś.

- Ojciec narażał życie pisząc go, a mama przechowując przez te lata – mówi pan Józef.

Kiedy odkryto pierwsze groby polskich jeńców w katyńskim lesie, wśród nich znalazło się nazwisko ojca pana Józefa. Jego śmierć potwierdziła później lista. Nic więcej.

- Zabrano nam nadzieję, ale dzięki temu szybko poznaliśmy prawdę, której niektórzy do dziś nie potrafią odnaleźć – mówi pan Józef. – Po uporaniu się z nią mogliśmy zacząć żyć. W naszym przypadku nie było żadnej nadziei, więc musieliśmy oswoić się z myślą, że ojciec już nie wróci.

Po wojnie Wanda Dzenajewicz z rodziną zostaje repatriantką i wyjeżdża do Łodzi, później przenosi się do Szczecina.

- Mama ponownie wyszła za mąż - mówi pan Józef. - Często wspominała ojca i powiedziała mi całą prawdę o jego śmierci. Wtedy nie była to prawda podręcznikowa.

Pan Józef wiedział, że o przeszłości ojca nie można rozmawiać, ale zawsze był obecny w jego wspomnieniach. Po raz pierwszy zobaczył miejsce zamordowania swojego ojca w 2000 roku, kiedy w Katyniu powstał cmentarz.

- Nigdy nie zapomnę tego dnia – mówi.

Józef Kędzierski, obóz w Starobielsku

- Nie uciekaj przed frontem, tutaj będziecie bezpieczni – brzmiały ostatnie słowa kapitana rezerwy i nauczyciela Józefa Kędzierskiego przed wstąpieniem do armii. W domu zostawił żonę i 5 dzieci.

- Bardzo płakałam, kiedy tata odjeżdżał – mówi Ewa Dobosiewicz. – Najstarszy brat zawiózł mnie na rowerze na stację, żebym zobaczyła go po raz ostatni.
Okupację rodzina Kędzierskich spędziła w Piotrkowie Trybunalskim, gdzie mama i najstarsze rodzeństwo zaangażowało się w działalność AK. Obowiązki ojca spadły na mamę, która całą wojnę tęskniła za mężem. Józef Kędzierski dostał się do niewoli w Brześciu nad Bugiem. Ze Starobielska przyszły dwie kartki.

- Zawsze go wspominała i dawała nam za przykład - mówi pani Ewa. – Dzięki niej mogliśmy choć na chwilę zapomnieć o rozłące.

Kiedy w ’43 roku rozeszły się wieści o Katyniu, rodzina przeczuwała najgorsze, ale listy na których nie było nazwiska ojca dawały cień nadziei. Zaczęły się poszukiwania.

- To jednak nie koniec nieszczęść, które nas czekały – mówi pani Ewa. – W ’44 roku podczas nieobecności mamy, która wyjechała do Warszawy, weszło do naszego domu Gestapo. Najstarsze rodzeństwo trafiło do obozów koncentracyjnych.

13-letnia wówczas Ewa musiała uprzedzić matkę o niebezpieczeństwie, więc pojechała do stolicy. Rodzina zaopiekowała się najmłodszym bratem w Piotrkowie, a siostra z mężem ukryła się pod Częstochową.

- Zostaliśmy rozdzieleni – mówi pani Ewa. – W Warszawie zastało nas powstanie, które ponownie rozdzieliło mnie z mamą. Tak było do końca wojny.

Po wojennej tułaczce rodzinie udało się odnaleźć. Z obozu wróciła tylko siostra, brat został zamordowany w komorze gazowej. Przy stole brakowało syna i ojca, którego losy nadal nie były znane.

- Mama nie doczekała prawdy o ojcu. Zmarła w 1985 roku, chociaż na pewno czuła jaka była prawda – mówi pani Ewa. – Wojna zabrała jej dwie najbliższe osoby.
Pani Ewa zamieszkała w Szczecinie. Zaczęła nowe życie. Po latach, kiedy listy katyńskie odkryły śmierć jej ojca, pojechała z siostrą do Charkowa. Ta pierwsza wizyta była trudna i wzruszająca.

- Nie było jeszcze cmentarza. Ustawiliśmy znicze przed bramą NKWD – mówi. – Złożyliśmy kwiaty, które zaraz po naszym odejściu wartownik zaczął niszczyć. Wtedy zrozumiałam, że musi minąć dużo czasu, żeby można było mówić głośno o zabójstwie naszych ojców.

Julian Gruner, obóz w Starobielsku

- Wysoki i pełen optymizmu – tak wspomina ojca Ewa Gruner-Żarnoch. – Pamiętam jego wąsy, które zawsze tak śmiesznie kuły w policzek i spodnie, tzw. pumpy.
Pani Ewie nie było dane długo cieszyć się miłością ojca. Miała 5 lat, kiedy w ’39 roku dostał powołanie do wojska. Był lekarzem. Trafił do Lublina, gdzie zajmował się rannymi. Później został ewakuowany do Stanisławowa. Tam trafił do niewoli.

- Informacje o jego dalszych losach otrzymywałyśmy dopiero po latach, gdy na naszej drodze stawali jego dawni znajomi – mówi pani Ewa. – To były wstrząsające wiadomości.

Z relacji znajomych i świadków wynika, że Julian Gruner miał szansę by uciec. Nie chciał z niej skorzystać ponieważ czuł się odpowiedzialny za rannych, którymi się opiekował. Porucznik Julian Gruner, odznaczony krzyżem walecznych za walkę w latach 1918-21, lekarz z zawodu i powołania nie mógł zostawić pacjentów. Wyrok został podpisany.

- Trafił do obozu w Starobielsku – mówi pani Ewa. – Zanim został stracony wysłał do nas dwie kartki i telegram. Nic więcej.

Przez wiele lat rodzina żyła nadzieją, że nie wszystko stracone. Chodziły pogłoski, że Julian Gruner żyje i ma się dobrze. Dowodów nie było. Od tamtej pory życie pani Ewy zdominowała myśl o ojcu. Wypieszczony obraz ojca wciąż powracał, a chęć poznania prawdy była silniejsza od strachu.

- Prawdę o Katyniu poznaliśmy wszyscy dosyć wcześnie – mówi. – Jednak zawsze zostawała iskra nadziei, że jemu jednak się udało.

Dlatego w latach ’50 wybrała się do ZSRR, gdzie chciała trafić na jakiś ślad. Niestety nie udało się. Prawdę poznała dopiero na początku lat ’90, kiedy zostały udostępnione listy zamordowanych oficerów.

- Moja mama nie doczekała tej chwili, a ja rozliczyłam się z historią – mówi.

Jednak to nie był koniec. W 1995 roku Ewa Gruner, już wtedy dyplomowany lekarz, zgodziła się na udział w ekshumacji zwłok pod Charkowem. Tam odnalazła sygnet i zegarek należący do jej ojca. Dziś są to najcenniejsze pamiątki po nim, chociaż ich zdobycie przypłaciła zdrowiem.

- Od ciągłych powrotów do przeszłości uwolniło mnie dopiero napisanie książki – mówi. – Wtedy udało mi się zamknąć ten rozdział i dalej żyć.

 

Sylwia Cyza

Fot. Zdjęcia i kilka pamiątek to najcenniejsze rzeczy, które zostały mi po ojcu – mówi Ewa Gruner-Żarnoch.

Fot. Sylwia Cyza 

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak globalne ocieplenie zmienia wakacyjne trendy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na szczecin.naszemiasto.pl Nasze Miasto