Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Nie żyje Ligia Szymczak - pani od "czerwonych korali"

Dariusz Piekarczyk
Dariusz Piekarczyk
Nie żyje Ligia Symczak - pani od "czerwonych korali"
Nie żyje Ligia Symczak - pani od "czerwonych korali" Fot. Dariusz Piekarczyk
W wieku 87 lat zmarła w czwartek (15 kwietnia), Ligia Szymczak, wieloletnia nauczycielka w Szkole Podstawowej nr 1 w Sieradzu, Zespole Szkół Mechanicznych w Sieradzu oraz szkole na terenie Jednostki Wojskowej. Pani Ligia przeżyła gehennę zesłania na Syberię.

Poniżej tekst który napisałem kilka lat temu o jej pobycie na "nieludzkiej ziemi". Tekst zatytułowałem "Czerwone korale pani Ligii".

Była mroźna lutowa noc 1940 roku. Parowóz spowijały kłęby białej pary. Nagle jęknął gwizdek uruchomiony przez maszynistę. Pociąg ruszył. W wagonach poruszenie, ludzie pozeskakiwali z prycz. Wtem jedna z kobiet klęknęła na środku wagonu, złożyła ręce, skierowała wzrok ku górze i ze szlochem zaintonowała "Pod Twą obronę Ojcze na niebie...'. Za chwilę już cały wagon, a potem transport kończył: "I broń od zguby, gdy zagraża cios".
Tak zaczynała się Golgota Wschodu rodziny Kicińskich. Z przygranicznego miasteczka Radoszkowice nad graniczną rzeczką Wiazynką. Na drugim jej brzegu był Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich.

- Mieszkaliśmy w pięknej kamienicy przy ulicy Dąbrowskiego - zaczyna wspomnienia Ligia Szymczak, z domu Kicińska. - Z kolei przy ulicy Wileńskiej okazałą kamienicę miał dziadek. Powodziło nam się dobrze. W domu były nawet guwernantki z Francji. Pod miasteczkiem mieliśmy majątek ziemski Hreczenięta. Ojciec, Kazimierz, był legionistą, walczył pod marszałkiem Józefem Piłsudskim. Szalenie kochał konie. To był wielki partriota, rozkochany w Polsce. We wrześniu 1939 roku jak zwykle szykowałam się do szkoły. Wybuchła wojna, jednak do nas ona nie docierała. Pamiętam za to wejście Rosjan do Radoszkowic. Zanim się pojawili, był straszliwy huk. To ich czołgi jechały po kocich łbach, bo kto tam wtedy o asfalcie słyszał. Rodzice zabrali mnie, straszego brata Anatola i młodszego Erazma do piwnicy. W końcu przed kamienicą stanął czołg. Żołnierz stanął na nim i zaczął rozrzucać cukierki i krzyczeć: "wierzycie w pana Boga, tak, ale pan Bóg wam cukierków nie daje". Pamiętam tą scenę, jakby to rozegrało się wczoraj. Czołgi pojechały dalej, a w naszym domu zakwaterowali się oficerowie i dziwili się, że w tej pańskiej Polsce tak dobrze, że jest gramofon i pianino.

Noc 10 lutego 1940 roku. Około północy. Nagle głośne walenie do furty.
- Idą po nas! - nie ma wątpliwości Kazimierz Kiciński.
Dzieci zaczęły płakać i tulić się rodziców. Furtkę poszła otworzyć pani Malwina, matka pani Ligii.
- Haziajka, haziaj doma? - pyta rosyjski żołnierz.
- Nie, nie ma - pada odpowiedź, ale żołnierze nie wierzą, odpychają kobietę, wchodzą do mieszkania i zastają Kaimierza Kicińskiego z dziećmi. - Ty piłsudczyk, u ciebie jest broń. Dawaj!
- Nie mam broni - odpowiada hardo Polak. Żołnierze nie wierzą i wyprowadzają go z domu.
- Dwaj zostali, by nas pilnować. Kazali się szybko ubierać. "Bystriej, bystriej" poganiali. Będziecie przesiedleni - kontynuuje opowieść pani Ligia.- Pozwolili zabrać w dużą aluminiową misę bochen chleba, trochę kiełbasy i słoniny. Mogliśmy też wziąć kożuszki. Stroju krakowskiego, który chciałam wziąć, bo tam były czerwone korale, już nie. Wypchnęli nas z domu, załadowali w sanie i tak na zawsze opuściliśmy dom rodzinny. Po drodze dołączył do nas ojciec.
Sanie zatrzymały się na stacji kolejowej w powiatowym Mołodecznie. Polaków powpychano siłą do bydlęcych, oszroniony wagonów z zakratowanymi drutem kolczastym okienkami. Wagony zaryglowano. Pociąg ruszył.
- Mężczyźni odgięli drut i ojciec widział przez okno, jak za pociągiem biegnie nasz Azor - kontynuuje swoja opowieść pani Ligia. - To był piękny duży dog. W końcu konwojenci zastrzelili go. Jechaliśmy i jechaliśmy, nie wiem ile. Pamiętam scenę, która cały wagon wprawiła w szok. Kobieta urodziła dziecko, a żołnierz rosyjski zabrał jej noworodka i wyrzucił w śnieg.
W końcu pociąg zatrzymał się. Nieszczęśnicy dotarli na Ural, do miasta Rewda w obwodzie swierdłowskim. Tam przebiega granica między Europą i Azją.

- Zawieźli nas do kopalni rudy żelaza - mówi pani Ligia. - Kopalnia nazywała się Dziegciarka Konnyj Dwor. Wrzucili na do baraków, po trzy rodziny w każdym. Wokół drut kolczasty i wieżyczki, na których stali żołnierze z karabinami. Mieliśmy jedno łóżko żelazne. Spały na nim dzieci z mamą. Ojciec na ziemi, bo podłogi tam nie było. Ojciec był starszym baraku. Raz uciekło dwóch chłopców i tatę przeznaczyli na rozstrzelanie. Uciekinierów jednak złapano i tato uniknął śmierci. Rodzice pracowali przy wydobyciu. Nam wręczono miotły i do zamiatania. Na każdego przypadało dziennie 250 gramów chleba, który trzeba było odebrać w czymś w rodzaju sklepu. Chodziłam skoro świt w kolejkę, musiałam jednak zakłądać kufajkę, żeby miejscowi nie poznali po ubraniu, że jestem Polką. Jak poznali, wypychali z kolejki. Za drutami byliśmy ponad rok.

Po wybuchu wojny rosyjsko - niemieckiej miejsca za drutami zajęli jeńcy.

- Nas wypędzono do ziemianek. Pamiętam jeńców, umordowanych, wlokących za sobą nogi. Przerzucaliśmy im przez druty ziemniaki, buraki. Mieliśmy je z kradzieży. Oj, jak tam się wtedy kradło. W sojuszu z dziećmi rosyjskimi. Byle głód oszukać, przeżyć kolejny dzień. Razem z Erazmem odwoziliśmy na czymś w rodzaju sanek trupy na cmentarz. Ten co odbierał zmarłego, dawał kartkę na chleb. Z dziećmi rosyjskimi włamywaliśmy się do baraku, gdzie był magazyn. Jedna grupa rzucała kamieniami w okno. Żołnierze wypadali z wnętrza i szukali tych, co rzucali. Wtedy inna grupa wpadała do pomieszczenia i ogołacała je. Potem solidarnie dzieliliśmy łup. Było też i tak, że upijało się strażnika pilnującego magazyn z żywnością dla wojska. Wewnątrz były najczęściej kapusta, ogórki. Jeszcze powiem, jak Kirgizów oszukiwaliśmy. Oni sprzedawali owce, coś w rodzaju fig. Siedział więc Kirgiz w kucki w swoim turbanie kiwał się i wrzeszczał to swoje "uruk, uruk". To myślmy podchodzili. Pokazywaliśmy mu sznurek skręcony na kształt świńskiego ogona. Oni nie jedzą wieprzowiny. Po jakimś czasie Kirgiz zrywał się i biegł za nami. Na to tylko czekali inni. Łap owoce i w nogi. Jedliśmy też placki torfowe. Torf też kradliśmy. Mieszało się go z posiekanymi lebiodami, pokrzywami i piekło na blacie kuchni. Żeby oszukać żołądek, żuliśmy nawet smołę. W końcu zaczęło się nam dziać lepiej. To było po tym, jak ojciec wyjechał do 1. Armii Wojska Polskiego. On przeszedł szlak bojowy od Sielc po Kołobrzeg. Niektórzy pytają, dlaczego nie walczył w armii Andersa. A kto tam u nas w Dziegciarce Konnyj Dwor o tej armii wiedział? Jak ojciec trafił do armii, to zaczęliśmy dostawać paczki z UNRRY. Były tam ubrania, takie jakbyśmy to dziś powiedzieli z lumpeksu, ale w porównaniu z naszymi łachami, to był luksu. Było i mleko w proszku.
Trzeci rok zesłania rodziny Kicińskich z Radoszkowic. Pani Malwina zraz ze swoimi pociechami Ligią, Erazmem i Anatolem przebywa na Uralu w obwodzie swierdłowskim, w miejscowości Dziegciarka Konnyj Dwor, gdzie jest kopalnia rudy żelaza. Seniora rodu Kazimierza tam nie ma. Walczy w szeregach 1. Armii Wojska Polskiego.
- Jeszcze przed wyjazdem tata poznał pana Żukowskiego - opowiada pani Ligia Szymczak. - To był Polak z pochodzenia, agronom. Dzięki tej znajomości zaczęłam paść z jego synem Wołodią dwie krowy. Przy okazji dostaliśmy ćwiartkę mleka i żółty cukier. To był raj. Ale nic za nic. Ojciec dał Żukowskiemu kołnierz perłowy, który mama jakimś cudem przewiozła z Radoszkowic oraz cenny kilim.

Zesłańcy polscy mieli zakaz poruszania się po Rosji. Byli przywiązani do miejsca pobytu. Jednak życie pisze różne scenariusze. Tak też było z Kicińskimi. Mieli trochę używanych ubrań, które przysłała UNRRA. - Mama postanowiła, że Anatol, jako najstarszy z dzieci pojedzie do Taszkientu na handel. Weźmie używaną odzież i spróbuje wymienić na jedzenie. Tylko jak tu jechać? Jechał jak się dało, w tym ukradkiem na kolejowych buforach. Kiedy wracał z pełnym plecakiem, zaatakował go dezerter z polskiej armii. Zabrał plecak. Anatola wyrzucił z pociągu. Do ojca, jak się potem okazało, napisał że syn nie żyje. Adres polowej poczty ojca był w bagażu Anatola. Pospieszył się jednak. Nieprzytomnego brata znaleźli miejscowi przy torach i odwieźli do szpitala w Swierdłowsku. Gdzieś po miesiącu mama, bo pan Żukowski załatwił przepustkę, pojechała go szukać. Nie znalazł jednak, ale Anatol wrócił wychudzony i wycieńczony tak, jakby był w obozie koncentracyjnym.
Dzień Zwycięstwa. Rosjanie tańczą, śpiewają, piją gorzałkę. Polacy? - Marzyliśmy o Polsce, o powrocie w rodzinne strony - kontynuuje opowieść pani Ligia.

- Mama powtarzała, że wrócimy do Radoszkowic. Kto tam wtedy w Dziegciarce wiedział o zmianie granic? W końcu gruchnęła wieść: Jedziemy do Polski! Ale gdzie tam, Rosjanie nas okłamali, wrednie oszukali. Zamiast do Polski przewieźli do sowchozu Krasnyj Siwasz w chersońskim obwodzie, nowotroickim rejonie. Rozlokowano nas w lepiankach u miejscowych. Nam trafił się maleńki pokoi bez podłogi z klepiskiem. Trochę odetchnęliśmy. Dokuczały jednak wielkie wszy, pchły i różne robactwo. Pracowaliśmy w polu przy pieleniu marchwi, buraków. Można było najeść się do syta i jeszcze coś do domu przemycić. Mama zaczęła pracować jako krawcowa, szyła spodnie, suknie, jak było trzeba to dziergała na drutach. Pamiętam, wieczorami Rosjanie siadali na ławeczkach przed lepiankami, brali bałałajki i śpiewali. Jak mówili, to była dla nich jedyna forma rozrywki. Zresztą, nie byli to wcale źli ludzie. A wie pan, wydobywałam tam sól. Tak, sól, dobrze mówię. Obok było płytkie jeziorko i z jego dna zbieraliśmy sól, ładowaliśmy do wiadra. Potem do odległego o jakieś 12 kilometrów sklepu. Pamiętam jak dziś, za wiadro płacili 12 rubli. Segregowałam też trupy! Dziwi się pan, już mówię jak było. Nas młodych powieźli nad Morze Czarne, a tam na brzegu pełno trupów w niemieckich mundurach, choć w rosyjskich też się trafiały. Polskich nie widziałam. W większości byli to młodzi chłopcy. Naszym zadaniem było penetrowanie bluz i szukanie dokumentów. Było to makabryczne, ale po poprzednich przeżyciach nie robiło to na nas wielkiego wrażenia. Człowiek do wszystkiego przywyknie.

Rok 1946. Kończy się Wschodnia Golgota Kicińskich. Wracają w końcu do Polski, ale nie do Radoszkowic, gdzie część rodziny została.

- Pociąg zatrzymał się na stacji Nowogród Bobrzański - kontynuuje swoją opowieść pani Ligia. - Trafiliśmy do wsi Kaczenice. My, oberwańcy, nędznicy mieliśmy w końcu swoje miejsce na ziemi. Nic to, że dom rozszabrowany. Tam też zaczęła się nasza druga walka o przetrwanie. Znaleźliśmy jednoskibowy pług i nim zaoraliśmy kawałek ziemi. Eryk, jako że był najmłodszy, kierował pługiem. Ja z Anatolem ciągnęliśmy pług. Taka to była pierwsza nasza powojenna orka w Polsce. Mama nie dała jednak rady nas wyżywić i oddała do Domu Dziecka w Nowej Soli. Nie byliśmy tam jednak długo, bo tato po powrocie z wojny odnalazł nas poprzez Czerwony Krzyż. W końcu znowu byliśmy rodziną, my Kicińscy. Ojciec, choć walczył w Armii Kościuszkowskiej, przeciwny był kołchozom. Mówił zresztą o tym głośno, a nie po kątach. Taki był. W końcu aresztowało go UB. W domu zaś rewizja goniła rewizję. Ojciec wylądował za to w więzieniu we Wrocławiu. Byłam tam z mamą na jednym z widzeń. Wtedy powiedział "Ratujcie, już nie wytrzymam". Mama sprzedała co tylko mogła i wyciągnęła go z więzienia. Był to jednak tylko wrak człowieka.

Od roku 1959 Kicińscy są w Sieradza. Pani Ligia trzy lata wcześniej wyszła za maż za Józefa Szymczaka.
- I tak idziemy razem przez życie - wtrąca pan Józef. W 1959 roku do Sieradza trafił także Erazm, brat pani Ligii, nieżyjący od 1990 roku. To on kładł podwaliny pod sieradzką siatkówkę. To on wspólnie z twórcą potęgi Spały Zbigniewem Tomkowskim sprawił, że była tu drużyna, która biła się o II ligę. Syn państwa Szymczaków - Radosław to pierwszy w dziejach Sieradza siatkarz, który trafił do najwyższej klasy rozgrywkowej.
Pani Ligia? Dziś na emeryturze. Przez wiele lat była uwielbianą przez młodzież nauczycielką. Ją po prostu kochano.

Msza święta pogrzebowa w najbliższy poniedziałek (19 kwietnia) w kościele garnizonowym przy ul. Kościuszki w Sieradzu. Początek o godz. 14. Pani Ligia spocznie na Cmentarzu Parafialnym.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wybory Losowanie kandydatów

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na sieradz.naszemiasto.pl Nasze Miasto